Kiedy Justyna Steczkowska (46 l.) była pięcioletnią dziewczynką, miała poważny wypadek i omal nie straciła życia. Przekonuje, że widziała inny świat, a śmierć nie jest końcem.
Odkąd pamięta zadawała sobie pytanie: Czy jest coś więcej? Justyna Steczkowska twierdzi, że poznała odpowiedź. Uważa, że życie nie kończy się tu, na ziemi. – Jestem o tym przekonana od wypadku, który miałam w dzieciństwie – mówi.
Gdy miała pięć lat, spadła z roweru i uderzyła głową o beton. Poleciała jej krew z ucha, straciła przytomność. Przez tydzień nie było z nią kontaktu. Rodzice modlili się całymi dniami o jej powrót do zdrowia.
– Znalazłam się już po drugiej stronie, przeżyłam śmierć kliniczną. Byłam wśród aniołów. Pamiętam, że to było coś dobrego dla mnie i było mi przyjemnie. I dodaje: – Wiem, że poza naszą rzeczywistością jest też inna. Śmierć jest tylko zamianą światów.
Wychowała się w nietypowej rodzinie. Jej tata, Stanisław, w młodości był księdzem. Kiedy zakochał się chórzystce, Danucie, porzucił sutannę. Długo ubiegał się o zwolnienie z celibatu. Dopiero po 32 latach mógł wziąć ślub kościelny z ukochaną. Nigdy jednak nie stracił żarliwej wiary, którą przekazał dziewięciorgu swoich dzieci.
Całe życie poświęcił muzyce. Miłością do sztuki zaraził córki i synów. Steczkowscy ciężko pracowali na kilku etatach, żeby wyżywić swoją gromadkę. – Pożyczali pieniądze, żeby jakoś przetrwać do końca miesiąca, oddawali je i znowu była walka o przetrwanie do pierwszego – mówi Justyna.
Jak podkreśla, w jej domu nigdy nie brakowało za to miłości i zrozumienia. Jest bardzo zżyta ze swoim rodzeństwem. – Teraz jesteśmy dorośli, więc każdy ma swoje życie, rodzinę i przyjaciół, ale wciąż w trudnych chwilach możemy na siebie liczyć – opowiada.
Rodzice wpajali im, że w życiu trzeba się kierować Dekalogiem. – „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. Brzmi patetycznie, ale to najpiękniejsze i najmądrzejsze słowa, jakie ludzie dostali w prezencie na nową erę. To gwarancja wiecznego życia – przekonuje artystka.
Te same wartości przekazuje swoim pociechom. – Wiara dla mnie ma olbrzymie znaczenie, rodzina też, to jest jasne – podkreśla.
Czuje się spełniona jako kobieta. Od 19 lat jest żoną modela i architekta, Macieja Myszkowskiego (45 l.). Doczekali się trojga dzieci: Leona (18 l.), Stasia (13 l.) i Heleny (5 l.). Gwiazda od lat odnosi też sukcesy. Kiedy w 2011 roku jej mąż zachorował na raka, otrzymała ogromne wsparcie od fanów. Wielu z nich deklarowało, że powierza Macieja Bogu w swoich modlitwach.
Walka o jego zdrowie trwała pół roku. Mężczyzna przeszedł dwie poważne operacje i trzy cykle chemii, ale odzyskał siły. W 2013 roku na świat przyszło ich trzecie dziecko – Helena. Justyna uważa jej pojawienie się za cud. Małżonkowie, skupieni na wychowaniu pociech, zaniedbali jednak swoją relację.
W 2017 roku ich związek dotknął poważny kryzys, zdecydowali się na separację. Zamiast rozwodu doszło do pojednania. Ich znajomi są przekonani, że to Opatrzność nad nimi czuwała. Justyna i Maciej wrócili do siebie, a nawet odnowili przysięgę. W podniosłej uroczystości towarzyszyły im dzieci.
Niedawno premierę miała najnowsza płyta Justyny „Maria Magdalena: All Is One”. Artystka przyznaje, że z tą niezwykłą świętą czuje powinowactwo. – Na bierzmowaniu wybrałam sobie imię Maria Magdalena, ale zupełnie nie potrafię powiedzieć dlaczego – zdradza.
Od wielu lat interesuje się jej historią biblijną. – Na jej temat powstało wiele dokumentów i filmów. Dziś wiemy, że jest to nie tylko kobieta, z której wypędzono siedem demonów. Była to postać niezwykle odważna i wrażliwa – przekonuje piosenkarka.
Nie ukrywa, że jej również nie raz zdarzyło się błądzić. W czasie swoich duchowych poszukiwań nie zboczyła jednak nigdy ze ścieżki wiary. – Ufam, że jesteśmy kowalami swojego losu, ale też wierzę w Boga, który nad nami zawsze czuwa – mówi z mocą piosenkarka.
Źródło: pomponik.pl