Tak ohydnych zachowań doświadczałam ostatnio w czasie wojny – mówi Władysława Wojda (89 l.) z Wrocławia. Staruszka w ubiegłym tygodniu trafiła do Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego, ale zamiast otrzymać pomoc, usłyszała od lekarza skandaliczne słowa.
– Powiedział do mnie: „Pani choroba to nie moja sprawa. A w takim wieku to już nie ma sensu się leczyć”. Nie pozostałam mu dłużna i też go obraziłam, ale nie czuję się winna. Jak on tak mógł? – oburza się staruszka.
Pani Władysława w swoim długim życiu wiele wycierpiała. Z niemieckiej łapanki w Warszawie trafiła na pięć lat do obozu koncentracyjnego. W 1945 roku wróciła do Polski. Osiedliła się we Wrocławiu. Pracowała jako pielęgniarka. Od ponad 20 lat jest na emeryturze. Nie ma rodziny, więc radzi sobie sama.
– Od 9 miesięcy nie wychodzę z domu, bo z rany na nodze sączy się krew – mówi ocierając łzy. W ubiegłym tygodniu lekarz rodzinny wezwał do pani Władysławy karetkę. Ratownicy zawieźli ją do szpitala. A tam lekarz uznał, że nie wymaga pilnej interwencji, mimo że rozpoznał u niej nowotwór skóry. – Kazał mi wracać do przychodni rejonowej – opowiada pani Władysława. Karetka odwiozła ją do domu, a następnego dnia – wijącą się z bólu – do przychodni rejonowej. Lekarze stwierdzili, że musi wrócić do szpitala. – Chciałam się tam zarejestrować, ale powiedziano mi, że muszę mieć zdjęcia rany i inne dokumenty, a termin przyjęcia do szpitala na pewno nie będzie szybki. Przecież ja nie dożyję! – rozpacza starsza pani.
Monika Kowalska (40 l.) z biura prasowego szpitala przekonuje, że sprawa wyglądała inaczej niż opisuje ją pani Władysława. Zapowiedziała jednak, że sytuacja zostanie wyjaśniona.
Źródło: fakt.pl