Gdy ta historia dodarła do naszej redakcji, trudno było opanować łzy. Pani Katarzyna postanowiła się nią z nami podzielić, po tym jak przeczytała jeden z naszych artykułów. To, co ją spotkało, nie powinno przydarzyć się żadnej kobiety… Zanim przystąpicie do czytania, uprzedzamy, że nie jest to wyznanie dla osób o słabszych nerwach.
Witam,
Moja historia zaczęła się w 1998 roku, kiedy oboje z partnerem chcieliśmy mieć potomka. Niestety, nie udawało się. Wreszcie trafiłam do ginekologa, który zbadał mnie, zlecił kilka badań. Już przy następnej wizycie stwierdził: „No będziemy leczyć Pani tę bezpłodność”. To było tak przykre przeżycie, taki szok. Do domu wróciłam załamana. Brałam proszki. Czekałam na efekty, których nie było…
Sama zaczęłam interesować się medycyną w zakresie kłopotów zajścia w ciążę. Wpadłam na pomysł, że być może to jednak nie mój problem tylko partnera. Umówiliśmy się na wizytę do innego lekarza, który kompleksowo zbadał partnera. USG faktycznie wykazało żylaki powrózków nasiennych. Pan doktor, mówił: wytniemy żylaki i będzie wszystko w porządku. Tak też się stało. Szkoda, że dopiero po dwóch latach brania proszków i płacenia za prywatne wizyty. No cóż…
Zabieg partnera odbył się bez problemu. Dwa miesiące później pojawiły się dwie kreski na teście. Super. Nasze szczęście nie trwało jednak długo. Był grudzień, zbliżały się święta. 6. miesiąc ciąży, a ja zachorowałam na grypę. Trafiłam do szpitala. Tam na oddziale był lekarz, który dwa lata leczył mnie na bezpłodność, masakra. Zbadał mnie w zabiegowym, nic nie mówiąc. Leżałam na sali. Łóżko było postawione na cegłach, co niby miało chronić przed wczesnym porodem. Gorączka się nasilała, a ja nie dostałam żadnego antybiotyku. Kazał mi pić soki z malin. Słabłam.
Po pewnym czasie przyszedł lekarz i pomacał pod kołdrą, mówiąc że jednak chyba będzie poród. Moja mama, gdy to usłyszała, zbladła, przecież to wcześniak. Poprosiła, aby przewieźć mnie karetką do Szczecina. Tam był sprzęt ratujący takie okruszki. Na co lekarz odpowiedział: „Tak, karetką, a może samolotem?” Akcja porodowa się rozwijała. Płakałam. Przewieziono mnie na porodówkę. „Przecież on nie może się jeszcze urodzić” – krzyczałam. Niestety, było już za późno. Na świat przyszedł mój synek. W 24. tygodniu ciąży mierzył 31 centymetrów i ważył 360 gramów.
Maluszkiem zajął się inny lekarz. Przyjechał inkubator, zupełnie nieprzystosowany dla takiego okruszka. Odwieziono mnie na salę. Przyszedł lekarz neonatolog. To, co powiedział, wstrząsnęło mną: „Pani synek żyje, ale dlaczego pozwolono Pani rodzić go tutaj? Muszę wezwać karetkę ze Szczecina dla wcześniaków”. Zgodziłam się. Był 23 grudnia, na dworzu ślizgawica, mimo to karetka dotarła. Przez okno sali widziałam jak go zabierają, nie mogłam przy nim być, bo byłam chora. Walczył mój maleńki 2 doby. Niestety, 25 grudnia….
Miałam ogromny żal do ginekologa. Najpierw mnie leczył na bezpłodność, potem nie chciał leczyć grypy, a na koniec nie chciał odwieźć mnie do innego szpitala. Opowiadałam o tym swoim znajomym, przestrzegałam przed tym lekarzem. Jak się później okazało, wiele istot miał na swoim sumieniu. Minęło 7 miesięcy i znów dwie, wyczekane kreski na teście ciążowym. Hura! Lekarz prowadzący wybrany – super człowiek, ciąża rozwija się prawidłowo. Nadszedł pewien poniedziałek i wizyta kontrolna. Wszystko było w porządku. Niestety, wieczorem pojawiły się jakieś dziwne bóle brzucha. „Mamo dzwoń na oddział i zapytaj jaki lekarz ma dyżur, jeżeli nie ma doktora B. To jadę do szpitala” – poprosiłam mamę. Zadzwoniła. Powiedziano jej, że dyżur ma inny lekarz. Przyjechała karetka, zabrali mnie do szpitala. Kazano poczekać na lekarza w sali zabiegowej.
Siedzę, czekam. Raptem wchodzi…kto? Tak, dokładnie on – dr B… Matko jak ja, się bałam. A on tylko popatrzył i powiedział: „Ooo Pani Katarzyna”. Wziął jakąś rurkę, którą wsadził bez żadnych ogródek… Wzdrygnęłam się: „Matko co Pan robi, ja jestem w ciąży?!”. Odpowiedział: „Badam, ale tu już tego nic z tego nie będzie. Widzę nogi w pochwie”. Zabrano mnie około godziny 22.30 na porodówkę. To był 19. tydzień ciąży. Leżałam na łóżku zwijając się z bólu. Nikt mi nie pomógł. Około godziny 4 rano było po wszystkim. Jakaś okropna baba zapytała czy chcę potrzymać, krzyknęłam, że nie. Przyszła jakaś Pani doktor, jak się później okazało, kochanka dr B. Zajrzała i stwierdziła, że pękła mi szyjka macicy i musi ją zszyć. Jak pękła? No jak? Maleństwo ważyło 200 gramów! Miało niespełna 20 centymetrów! No jak mogła pęknąć?
Po wszystkim, leżę i płaczę na sali. Przyszedł dr B. Popatrzył na mnie i powiedział: „I co pokarała Bozia? Hahaha”. Kilka dni później byłam u swojego lekarza i odpowiedziałam mu o rurce. Miał łzy w oczach i nic nie powiedział. Dopiero kilka lat później. To była rurka, która przecięła moją szyjkę macicy. Dlatego doszło do poronienia. Po tym co przeżyłam wszystkim opowiadałam, co mi zrobił ten zwyrodnialec. Opinia poszła w świat. Kilka razy doktor mnie śledził, napluł na mnie na ulicy. Jednak moja przestroga nie poszła na marne. Po kilku miesiącach gabinet zamknął i ze szpitala wyleciał. Chciałam się z nim sądzić, ale nie miałam na to siły i pieniędzy. Obecnie mam dwóch synów 14 i 6 lat. Dziękuję za to że mogłam się podzielić kawałkiem swojego życia.
pozdrawiam Kasia
Pani Kasiu!
Jest Pani dzielną i wspaniałą kobietą. Mamy nadzieję, że ten lekarz, który wyrządził Pani tak straszną krzywdę, kiedyś za to odpowie…
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.