– Telewizja publiczna zmierza w kierunku, w którym coraz więcej jest agresji. To nie jest rzecz, z którą ja chciałbym mieć coś wspólnego. Ja jestem spokojnym człowiekiem – mówi Robert Janowski, który po 21 latach przestał prowadzić program „Jaka to melodia”. – Żal mi, że pożegnałem się z programem, który – w co mocno wierzę – miał jakąś klasę, nie miał politycznego zadęcia – opowiada.
Dwadzieścia jeden lat z „Jaka to melodia”. Miałeś w tym czasie poczucie, że kiedyś się to skończy?
Wiesz, że nie? Przyzwyczaiłem się… Myślałem, że to będzie zawsze. Że to rzecz, która nie drażni i nie męczy widza, bo jest otwarta, miła, może nawet edukacyjna. Myślę, że tak też widzieli ją ludzie przed telewizorami. Byłem przekonany, że w telewizji zawsze jest miejsce na takie programy, ale jednak okazało się, że nie.
Dobrze się przez te dwadzieścia lat bawiłeś?
Nie nazwałbym tego zabawą, ale to była naprawdę świetna praca. Widzowie to bardzo inteligentni ludzie i przez tych 20 lat zbudowaliśmy z nimi głęboką relację. Program był naturalny, dialogi niereżyserowane. Wiesz, że przez 20 lat nikt nie napisał mi tekstu, nie było prompterów, przemówień ze scenariusza? Wszystko szło z głowy i serducha. Dziś w programach telewizyjnych pisze się teksty prowadzącym, to był wyjątek.
Nie nudziłeś się? Nie myślałeś nigdy: koniec?
Nie było miejsca na nudę. Nigdy nie wiedziałem, o czym będę rozmawiał z gośćmi. Za każdym razem rozpoczynałem nową, spontaniczną rozmowę. O tym, że mi się nie nudziło, najlepiej świadczy to, że materiału z nagrania zawsze było za dużo. Producenci zwracali mi uwagę, że to jednak gra i teleturniej, a ja chciałem poznawać ludzi, bo to dla nich jest przecież te krótkie 15 minut. A o końcu czasem myślałem, ale tylko po wielodniowej sesji nagraniowej, jak wracałem do domu słaniając się na nogach. Rano mi przechodziło
W latach 90. grywałeś na festiwalach piosenki aktorskiej, zajmowałeś się muzyką alternatywną, a tu nagle program rozrywkowy. Jak trafiłeś do „Jakiej to melodii”?
Windą do showbiznesu okazał się chyba spektakl „Metro”. Byłem wtedy praktykującym lekarzem weterynarii. Siedzimy z szefem przed telewizorem w lecznicy pod Piasecznem, zbliża się 16:00 i koniec pracy. Na ekranie zobaczyłem ogłoszenie o ostatnim dniu naboru do musicalu. Powiedziałem: szefie, spróbuję. Poszedłem…to był mój ostatni dzień w lecznicy.
Po premierze „Metra” stałem się typem zbuntowanego idealisty, bardem z długimi włosami, który pasował do różnych przedsięwzięć artystycznych. Może dlatego dostałem zaproszenie do „Melodii”?
Jak wyglądały początki?
Na początku w ogóle nie chcieli się zgodzić na mój sposób prowadzenia. Producent powiedział: „Panie Robercie, proszę czytać z kartki”. Nie chciałem – więc mi podziękowali. Myślałem sobie wówczas, mam kapelę, etat w teatrze, wyuczony zawód, nie po drodze mi z czytaniem cudzych tekstów. Po kilku tygodniach wrócili z propozycją i zaczęliśmy nagrania.
Jak dużo czasu pochłaniała „Jaka to melodia”?
Cała sesja nagraniowa to było dziewięć dni pracy w miesiącu. Od rana do wieczora. Najpierw trzeba było zaśpiewać piosenki, które ludzie wybiorą – lub nie – w programie, nagrać artystów polskich i zagranicznych, tancerzy. Potem kilka dni samej rozgrywki. Sześć odcinków dziennie nagrywanych przez pięć dni.
Pamiętasz jeszcze pierwsze odcinki?
Pamiętam że były dosyć siermiężne, wszystko się dopiero rozkręcało. Największym problemem było to czy grać na żywo, czy nie. Bardzo nam zależało na muzyce granej przed publicznością, ale wkrótce zrozumieliśmy, że się nie da, bo odcinki nagrywaliśmy tak długo, że nie wyrobilibyśmy się z czasem. Poza tym nie było jakości HD. Obraz był przekolorowany i zbyt żółty, stroje tandetne, scenografia zbudowana z balonów i neonowych rurek. No ale miało to swój urok.
Twórcy zwykle przewidują dla programów rozrywkowych dwa, trzy sezony. Tutaj sezonów zrobiło się pięć, potem dziesięć, wreszcie dwadzieścia.
A ja z przyjemnością patrzyłem, jak ten program ewoluował i wydaje mi się, że doszliśmy w tym roku naprawdę do mistrzostwa, Nowa pani reżyser zmieniła nieco formułę odgrywania utworów. Występy artystów zaczęły przypominać teledyski z narracją. Ale ta nasza ewolucja się skończyła.
Jest naprawdę mało programów, którym udało się uniknąć fali internetowej złośliwości. „Jeden z dziesięciu” i „Jaka to melodia” to były wyjątki.
Starałem się być dobrym gospodarzem, a to wrażenie przechodziło na ludzi. W regulaminie była karencja, że przyjechać do programu można raz na pół roku. I wielu uczestników przyjeżdżało regularnie, co pół roku, choćby po to żeby dostać „żubrzyka” i „kuferek”. Myślę, że dla wielu widzów ten program stał się rodzajem przyzwyczajenia i czymś więcej niż zwykłym programem rozrywkowym. Kilka dni w tygodniu, przez dwadzieścia lat. Byłem jak sąsiad spod trójki, nie jak pan z telewizji.
A gracze? Przecież dla nich te „pięć minut sławy” to musiał być stres, który ty musiałeś jakoś pomóc im opanować.
Każdy ma spinkę, nawet za drugim czy trzecim razem przed kamerą. Dlatego starałem się ludzi oswoić z tym doświadczeniem, ale nigdy nie próbowałem robić z nich aktorów: oni mieli być sobą, a nie grać jak zawodowcy. Przed studiem był bufet, kawa, rozmowa. Nabierali komfortu w byciu ze mną, dopiero potem wchodziło się do studia.
Zaczynał się turniej i niejednokrotnie to był prawdziwy popis znajomości muzyki.
Jak się gra w programie, to się chce dać czadu. Wielu ludzi przed programem siedzi i się uczy. Wielu nagrywało programy najpierw na kasety, potem na dyski. W bazie mieliśmy 2-3 tysiące piosenek. Nie udostępnialiśmy ich nikomu, choć były takie zarzuty, ale piosenki musiały się czasem powtarzać. Dlatego widziałem skoroszyty uczestników pełne notatek. Prawdziwe bazy danych, gromadzone latami.
Finał z 2012 roku uczestnik wygrywa w 3 sekundy!
Do dzisiaj wydaje mi się to niemożliwe. Spytałem go potem, jak to zrobił. Mówił, że uczył się aranżacji na pamięć, miał nagranych kilkaset odcinków i trenował przez osiem miesięcy. Po pracy, po kilka godzin dziennie. Miał stopery wojskowe, chwalił się, że w domu schodził poniżej dwóch sekund. Ścigał się sam z sobą. Niezwykłe!
Myślisz, że ten program wpływał na życie uczestników?
Wiem to. Opowiem ci historię jednej dziewczyny. Pożyczyła pieniądze na pociąg, żeby przyjechać i zagrać. Wygrała tylko 150 złotych. Wtedy się nie udało, ale się zawzięła, za pół roku znów przyjechała i wygrała 3000 złotych. Potem wygrała finał, to już było kilkanaście tysięcy. Zainwestowała to w studia, potem napisała książkę, wybrali ją na wójta wsi. Założyła potem w tej wsi chór, a… przyjechała prawie w kaloszach. Cicha, skromna… Pięknie było obserwować jak rozkwita i nabiera pewności siebie. Bo nagle wracasz do siebie na wieś i jesteś kimś, kto był w telewizji! Budzisz respekt. Wygrywasz nie teleturniej a życie! To był program, która dawał ludziom impuls do zmiany, której tak bardzo się boimy.
Nieraz podkreślałeś, skąd ci ludzie pochodzą. Usłyszeć nazwę swojej miejscowości w telewizji, to już coś.
To był ważny element programu, żeby wspomnieć, jak pięknie jest w Borach Tucholskich albo w Sandomierzu. W programie rozrywkowym właściwie nie trzeba tego robić, ale ci ludzie zawsze pochodzili skądś. Sądzę, że to było dla nich ważne. Miasteczko trzymało kciuki za swoich, a to często kilka tysięcy osób. Zaglądałem też głębiej i wyobrażałem sobie, jak to jest w pokoju, gdzie siedzi cała rodzina – mama, tata, może wujek, który przyszedł, bo „dziś będzie grać Zbyszek”. To była wartość dodatkowa tego programu. I takie wartości należy chronić. Żeby w tej potrzebie bycia z czegoś dumnym, można było się też chwalić tym, skąd się pochodzi.
Co program dał Polakom muzycznie?
Pamiętam początki programu, gdy zawodnik nie odgadł piosenki „Dziwny jest ten świat”. Dziś to wydaje się nie do pomyślenia. To nie jest zasługa wyłącznie naszego programu, ale ja czuję że myśmy byli elementem tej układankami. Stare piosenki, Zula Pogorzelska, Sława Przybylska, takie, dzięki którym ten program oglądała moja mama, takie, których w młodości wstydziło się moje pokolenie, a które teraz wydają się przepiękne. Dbaliśmy, żeby część z nich została zapamiętana.
Żal się było rozstawać?
Powiem szczerze, żal było mi ludzi, tych 2-3 milionów, lub więcej, które nas oglądały. Wielu z nich wzrastało z programem, wielu się przy nim zestarzało. Żal mi, że pożegnałem się z programem, który – w co mocno wierzę – miał jakąś klasę, nie miał politycznego zadęcia. Żal mi, bo ten program pomimo sukcesu, którego nikt nie mógł przewidzieć i rozstania, którego nikt się nie spodziewał, uczył, że szklanka jest do połowy pełna. Dalej w tę maksymę wierzę.
No więc jaka będzie dla Ciebie ta szklanka do połowy pełna?
Mam czas na zaległą stertę książek przy łóżku. Mam audycję w Radio Pogoda. Nagrałem płytę z przebojami lat 20. i 30. Szybko otwierają się też nowe drzwi zawodowe. Pewnie już na wiosnę znów się zobaczymy.
Ale chyba nie w telewizji, z którą do tej pory współpracowałeś?
Na pewno nie, bo telewizja publiczna zmierza w kierunku, w którym coraz więcej jest agresji. To nie jest rzecz, z którą ja chciałbym mieć coś wspólnego. Ja jestem spokojnym człowiekiem.
Źródło:newsweek.pl
Panie Robercie, program naprawdę miał klasę. Teraz nie ma już co go oglądać, nie ten poziom, nie ten styl. Wielka szkoda, że już go Pan nie prowadzi..