W górę idą ceny paliw, gazu czy prądu. Przez to mogą też podrożeć niektóre produkty w sklepach. Raty naszych kredytów mieszkaniowych prędzej czy później też pójdą w górę. Kiedy i w jakim stopniu wszystkie te podwyżki odczują portfele Polaków?
W sklepach też zapłacimy więcej?
Jaja – blisko 24 proc. masło – prawie 10 proc., warzywa – 8,6 proc. O tyle, według danych Głównego Urzędu Statystycznego, wzrosły ceny w ostatnim roku – od początku września 2017 r. do końca sierpnia 2018 r. Z drugiej strony, np. cukier potaniał o ponad 32 proc., a owoce o ponad 5 proc.
A co czeka nas w najbliższym czasie przy sklepowych półkach? Najogólniej rzecz ujmując – perspektywy nie są optymistyczne, bo rosną ceny paliw i prądu. To, w połączeniu także z wyższymi oczekiwaniami płacowymi Polaków, może zmuszać producentów do podnoszenia cen – bo droższe będą koszty produkcji, transportu itd.
Jak zwraca uwagę Roman Przasnyski, główny analityk Gerda Broker, na wzrost cen większości towarów wpływ mają także droższe surowce rolne. Obecnie dużo mówi się choćby o drożejącym chlebie – efekcie suszy, przez które zbiory zbóż były niższe o ok. 14 proc. niż rok temu. Pojawiają się prognozy, że niebawem nawet o 30 proc. może podrożeć mięso, bo ceny pasz także wzrosły.
Minorowe nastroje nieco tonuje prof. dr hab. Andrzej Kowalski, dyrektor Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Choć i on zaznacza, że dobrych prognoz dla konsumentów nie ma i ogólnie ceny żywności będą rosnąć, to nasze lokalne np. susze wcale nie muszą mieć krytycznego znaczenia dla cen choćby chleba. Tym bardziej, że mąka to tylko ok. 15 proc. ceny chleba – za to coraz większe znaczenie mogą mieć właśnie rosnące koszty produkcji i transportu.
W opinii prof. Kowalskiego faktycznie wyższe ceny pasz mogą przekładać się na ceny mięsa – szczególnie wieprzowego, które w Polsce króluje. Ale zwraca uwagę także na inne ryzyko, a mianowicie ASF, czyli afrykański pomór świń. Już dziś część gospodarstw ogranicza albo nie rozwija z tego powodu hodowli trzody chlewnej. Jeśli ASF w Chinach (odpowiedzialnych za hodowlę ponad połowy światowego pogłowia trzody) zacznie zbierać większe żniwo, ceny w innych stronach świata, także w Polsce, mogą mocno rosnąć.
Dobrą wiadomością od prof. Kowalskiego dla konsumentów jest natomiast to, że stosunkowo tanie powinny pozostać owoce – a w warunkach jesienno-zimowych w zasadzie ich przetwory.
Ale warto też po prostu pamiętać, że o ile za jedne produkty możemy zapłacić więcej, o tyle za inne zapewne nieco mniej (choć jak wskazują statystyki Głównego Urzędu Statystycznego, rosnących cen jest więcej). Oczywiście naiwnym pewnie byłoby sądzenie, że wyższych kosztów po stronie producentów konsumenci w ogóle nie odczują. Ale w niektórych przypadkach polityka cenowa wcale nie musi być taka prosta, wiele zależy np. od skali czy momentu podwyżek dla producentów. Każdy produkt ma też jakąś swoją elastyczność cenową popytu – czyli to, w jakim stopniu klienci reagują na zmianę ceny. Może się okazywać, że niektórzy producenci mogą np. w obawie o utratę klientów pozostawiać ceny na dotychczasowym poziomie albo podnosić je nieproporcjonalnie, schodząc z własnych marż. Możliwości jest mnóstwo.
Rosną ceny paliw
Tak jak napisaliśmy, dynamicznie rosną ceny ropy naftowej. Jedna baryłka kosztuje w Europie już ponad 80 dolarów, choć rok temu płacono za nią „tylko” 55 dolarów. Pojawiają się opinie, że niebawem po raz pierwszy od ponad czterech lat baryłka ropy może kosztować nawet i ponad 100 dolarów.
Ceny ropy odbijają się na stanie portfeli Polaków tankujących na stacjach. Jeszcze rok temu np. za litr benzyny Pb 95 płaciliśmy średnio ok. 4,50-4,60 zł, dziś to przeciętnie ok. 5,10 zł. Cena diesla wzrosła jeszcze mocniej – z ok. 4,40 zł do 5,05 zł. Na 50 litrach paliwa to robi się już różnica 25 zł i więcej. Rosną również ceny gazu, także z powodu drożejącej ropy. Na stacjach płaci się teraz za litr gazu średnio ok. 2,40 zł, w porównaniu z ok. 2,10 zł rok temu.
Gdyby ropa dalej drożała do prognozowanych 100 dolarów za baryłkę, ceny paliw na stacjach również mogą podążać tym śladem.
Jeśli tak się stanie, to ceny benzyny i diesla w kraju mogą wzrosnąć nawet o 55-65 groszy na litrze, w zależności od tego, na jakim poziomie utrzyma się kurs dolara do złotego. Takie podwyżki, jeśli nastąpią, możemy odczuć nieco później, w okresie listopad- grudzień, czyli po wejściu w życie sankcji na Iran
– mówi Urszula Cieślak, ekspert rynku paliw z Biura Maklerskiego Reflex.
Ale jest też inne ryzyko.
Ceny na stacjach benzynowych mogą niestety w Polsce wzrosnąć, bo mamy w tym momencie bardzo niskie marże detaliczne. One muszą w przyszłości rosnąć. Wzrost ceny oleju napędowego czy benzyny powinien wynieść kilkanaście, może kilkadziesiąt groszy tylko z tego tytułu
– mówił w rozmowie Dawid Czopek, zarządzający w funduszu Polaris. Kiedy można oczekiwać kolejnych wzrostów? – Złośliwi twierdzą, że okres przedwyborczy nie jest dobry, żeby podnosić ceny paliw. Zobaczymy, co będzie w listopadzie – komentuje Czopek.
Jeśli chodzi o ceny paliw, to warto także przypomnieć, że m.in. producentów i importerów paliw od początku 2019 r. został nałożony obowiązek odprowadzania tzw. opłaty emisyjnej. Będzie to 8 gr za każdy litr paliwa wprowadzony na rynek. Co prawda największe koncerny państwowe – Orlen i Lotos – zarzekają się, że wezmą opłatę w pełni na siebie i nie odbiją jej sobie na klientach, ale trudno będzie to zweryfikować. Środki z opłaty emisyjnej trafią do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej oraz Funduszu Niskoemisyjnego Transportu, z przeznaczeniem na walkę ze smogiem.
Droższa ropa = droższy gaz
M.in. z powodu wzrostu notowań ropy naftowej rosną także ceny gazu. W obowiązującej od sierpnia nowej taryfie PGNiG zaordynowano odbiorcom detalicznym podwyżki o ok. 3,6-3,9 proc. PGNiG wyliczał, że osoby, które ogrzewają mieszkania za pomocą gazu, zapłacą rachunki wyższe średnio o ok. 11 złotych miesięcznie.
Otwarte pytanie, jak będzie później, szczególnie, jeśli cena ropa nadal będzie rosła.
Wciąż średnie rachunki za gaz dla gospodarstw domowych pozostają o 8 proc. niższe niż na koniec 2015 roku dzięki wielokrotnemu obniżaniu przez PGNiG cen gazu na przestrzeni ostatnich 3 lat
– uspokajało po sierpniowych podwyżkach PGNiG.
Co z prądem?
Niestety, to nie koniec złych wiadomości. Mocno drożeją kontrakty na energię na Towarowej Giełdzie Energii – w rok prawie o 100 proc. Powodem są rosnące ceny węgla (na którym bazuje polska energetyka) oraz – przede wszystkim – wręcz galopujące (wzrost o kilkaset procent w rok) ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla.
Już dziś mówi się o tym, że problem mogą mieć firmy czy samorządy, którym w najbardziej drastycznych przypadkach dostawcy chcą podnieść rachunki o nawet 70 proc.
Nie jest wykluczone, że w górę pójdą też ceny dla klientów indywidualnych. Jak tłumaczy Dawid Czopek, gdyby brać pod uwagę wyłącznie uwarunkowania rynkowe, to energia dla gospodarstw domowych powinna wzrosnąć o ok. 30 proc. Tyle, że na podwyżki taryf musi zgodzić się Urząd Regulacji Energetyki. Jego prezes mówi o takiej potrzebie. Państwowe firmy energetyczne na obecnych taryfach tracą setki milionów złotych
Tyle, że przed wyborami rękami i nogami przed wzrostem cen energii broni się minister energii. – Nie ma mowy o podwyżkach cen prądu dla gospodarstw domowych – mówił pod koniec września Krzysztof Tchórzewski. Na rezultat pojedynku rynek vs. wola polityczna czekają miliony Polaków.
– W 2019 roku zakładamy około 7-procentowy wzrost regulowanej ceny energii dla gospodarstw domowych, i 10-procentowy wzrost cen hurtowych – mówi nam Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego. – Widzimy ryzyko, że skok cen może być większy, albo rozłożony w czasie na dwa lata. Powodem podwyżek jest około 20-procentowy skok cen węgla i pięciokrotny wzrost cen praw do emisji CO2 – dodaje Benecki.
– W przyszłym roku generalnie należy się spodziewać wzrostu inflacji, prawdopodobnie do około 2,5 proc. Wpływ na to będą mieć podobne czynniki jak obecnie, a więc koszty energii, paliw i gazu, a także innych surowców – nie ma wątpliwości Roman Przasnyski. – Wiele firm, które do tej pory wstrzymywały się z podwyżkami cen, będzie zmuszonych przerzucić część tych kosztów na konsumentów, bowiem spora część z nich działa już na granicy opłacalności, do czego przyczyniają się także rosnące płace – dodaje główny analityk Gerda Broker.
Jeszcze nie teraz, ale wyższe raty są nieuniknione
Warto mieć z tyłu głowy planując długoterminowo swój budżet domowy, że prędzej czy później w górę pójdą raty kredytów mieszkaniowych. Oprocentowanie niemal wszystkich kredytów w Polsce jest bowiem zmienne, zależy od stopy rynkowej – w przypadku kredytów w złotych to WIBOR 3M, w przypadku np. kredytów opartych na franku LIBOR CHF 3M.
Jesteśmy rekordzistami Europy. Udział kredytów mieszkaniowych o zmiennej stopie procentowej wynosi w Polsce 99,95%. Średnia w strefie euro to 18,97%. Kiedyś odbije się to nam czkawką, delikatnie mówiąc. No chyba, że faktycznie staniemy się drugą Japonią 😉 pic.twitter.com/V9HtZWh4nV
— Łukasz Kozłowski (@LKKozlowski) October 1, 2018
Zła wiadomość jest jednak taka, że kierunek, w którym te stopy prędzej czy później będą szły, jest tylko jeden. I jest to niestety kierunek w górę. Nie mówimy jeszcze o najbliższych miesiącach, a zapewne i nie o perspektywie roku, ale podwyżki stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej w 2020 r. już nie są wykluczone. Ich wzrost (albo wręcz wcześniejsze przewidywanie rynku, że podwyżka jest blisko) podniesie stawkę WIBOR 3M. A to będzie oznaczało wyższe raty.
Każda podwyżka stawki WIBOR 3M o 0,25 p. proc. będzie oznaczać wzrost miesięcznej raty kredytu na 300 tys. zł na 25 lat o ok. 50 zł. Wyższe podwyżki to jeszcze wyższe raty, a warto przypomnieć, że stawka WIBOR 3M, dziś wynosząca ok. 1,50 proc., jeszcze 6 lat temu – przed serią obniżek stóp przez RPP – wynosiła ponad 5 proc.
To samo tyczy się kredytów walutowych, choćby frankowych. Dziś stawka LIBOR 3M CHF wynosi -0,73 proc.
Liczba czynnych umów o kredyty mieszkaniowe w Polsce wynosiła na koniec czerwca br. blisko 2,2 mln (według raportu AMRON SARFiN publikowanego przez Związek Banków Polskich). Tyle jest samych kredytów, ale często jeden przypada na dwoje (albo więcej) kredytobiorców, np. małżeństwa. Na koniec 2017 r. (gdy liczba umów o kredyt hipoteczny wynosiła ok. 2 mln 140 tys.), Biuro Informacji Kredytowej podawało, że łącznie kredyty mieszkaniowe spłaca ponad 3,7 mln osób w Polsce. Z tego ok. 2,85 mln osób to kredytobiorcy złotowi, a ponad 1 mln do kredytobiorcy walutowi (suma 2,85 mln i 1 mln jest wyższa niż 3,7 mln, bo niektórzy spłacają więcej niż jeden kredyt).
Źródło: next.gazeta.pl
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.