Od śmierci Kory minęło już osiem miesięcy. Jej odejście pogrążyło w żalu jej fanów, ale przede wszystkim zadało ogromny cios jej bliskim. Ukochany mąż Kamil Sipowicz zajmował się nią do końca. Przez całą chorobę, aż do momentu śmierci. Wciąż przeżywa żałobę. Po pogrzebie Kory zniknął z show-biznesu. Teraz jednak udzielił magazynowi Newsweek poruszającego wywiadu, w którym opowiedział, jak radzi sobie z odejściem ukochanej.
Kamil Sipowicz o chorobie i śmierci Kory
W rozmowie z Aleksandrą Pawlicką Kamil Sipowicz opowiedział o trudnym przebiegu choroby artystki. „Jestem facetem doświadczonym w obchodzeniu się z chorobą, bo na raka zmarła moja matka, gniła za życia, codziennie kupowałem jej worek waty, bo miała wielką dziurę zamiast piersi. Ale tak naprawdę destrukcyjną potęgę tej choroby poznałem dopiero z Korą. Przerzut na mózg to jest koszmar, którego nie zrozumie nikt, kto nie miał z tym do czynienia. Kora przeszła piekło, a ja z nią (…)Przyszedł moment, gdy zaczął się ból. Kora zaczęła strasznie krzyczeć. Nie mogłem dodzwonić się do hospicjum. Myślałem, że oszaleję”, powiedział.
Kamil Sipowicz przyznaje, że po śmierci żony nadal czuje jej obecność. Trudno jednak opisać mu to uczucie. „Czy to jest duch? Energia? Nie, to coś więcej, to ma wymiar wręcz personalny. Nie potrafię tego nazwać. To jest doświadczenie absolutnej obecności Kory. (…) Kora zmarła, została spalona, ale istnieje. Nie w sensie symbolicznym, metalicznym, inspirującym, choć to oczywiście też, ale w sensie kontaktu z osobą. Ona ingeruje w moje życie”, mówi w Newsweeku.
Chwile tuż po śmieci Kory były bardzo trudne. Jej bliscy zrobili jednak wszystko, by pożegnać w odpowiedni sposób. Taki, w jaki sama by sobie tego życzyła. „Gdy Kora umarła, Kasia Maimone ubrała ją do trumny. Nałożyła jej ukochane okulary, suknię. Kora wyglądała pięknie. Włączyłem na chybił trafił z telefonu tybetańską muzykę. Postawiliśmy świece wzdłuż całej drogi do bramy. Odprowadziliśmy Korę w blasku świec, idąc w kondukcie w ciszy, prowadzeni jedynie przez tybetański chór śpiewający mantry. Karawaniarze z zakładu pogrzebowego, którzy niejedno przecież w życiu widzieli, byli wstrząśnięci. (…) Część prochów rozsypaliśmy. Są w Nowym Jorku, na Roztoczu, w Warszawie, na Warmii i w Atlantyku. Gdy wszedłem potem do jeziora, do którego wsypaliśmy prochy, miałem wrażenie, że Kora mnie otula”, czytamy w wywiadzie.
Kamil Sipowicz wciąż jest w żałobie. Mimo upływu czasu trudno jest mu pogodzić się z odejściem kobiety jego życia. „Stany euforii okupuję potwornymi dołami. Na granicy samobójstwa, ale wiem, że ona tego nie chce”, wyznał. Również wcześniej, kiedy opiekował się Korą, nie dopuszczał do siebie czarnych myśli. „Nie mogłem sobie pozwolić, że zacznę płakać, albo myśleć, że się powieszę. Miałem konkretną robotę do wykonania. Hospicjum, lekarstwo, recepta, lekarz. Dom trzeba było wyłożyć podściółkami, bo zaczęła się przewracać, spadać ze schodów. Potem przestała chodzić. W końcu mówić. Potem była już nieprzytomna. Puszczałem jej muzykę”, powiedział we wstrząsającej rozmowie.
Źródło: viva.pl
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.